24 Obserwuję
Vertica

Vertica

Wszechświaty. Pamięć

Wszechświaty. Pamięć - Leonardo Patrignani Pierwsza część to bełkot, druga to jedna z całej rzeszy modnych ostatnio antyutopii. Też bełkotliwa. Nie wiem, czy to zasługa tłumacza, czy autora, ale konstrukcja zdań zgrzytała jak piasek między zębami, chociaż zwykle nie zwracam na to większej uwagi. Tu och ach jakie piękne i poetyckie zdanie, a na jego końcu "walić" (wyraz uznawany za wulgarny, gdyby ktoś nie wiedział). Korekta tekstu ma się nieco lepiej, niż w pierwszej części, jednak wciąż błędy się pojawiają. Logika siedzi w kącie i płacze. W Pamięci na pewnej kartce było sześciu chłopców i cztery dziewczynki, Marco znalazł i uratował... Dziewięciu chłopców i jedną dziewczynę. Bohaterowie oczywiście mogą wszystko, sterowanie innymi za pomocą wzroku to pestka. Już nie wspominając o tym, że fabułę całej trylogii (śmiem przypuszczać, że trzecia część dłuższa od pierwszej ani drugiej nie będzie) można było zamknąć w jednym dłuższym opowiadaniu, zamiast sztucznie zwiększać objętość książek dużą czcionką i grubymi kartkami.

Gwiezdny Wojownik

Gwiezdny Wojownik - Katarzyna Berenika Miszczuk Nie wiem, czy to ja wyczerpałam mój limit na śmianie się z książek, czy ta po prostu nie była zabawna. Poprzednie książki pani Miszczuk podobały mi się w dużej mierze ze względu na humorystykę, a tutaj... Niby zauważałam, w którym miejscu miało być śmiesznie, ale to bardziej wywoływało grymas, niż uśmiech. Absurd niby jest, ale takie to wszystko na siłę. Nie przepadam za klimatami przyszłości, kosmosu i super technologii, a już na pewno nie za nudnymi bohaterami i przewidywalną akcją. Mimo szczerych chęci, które miałam przed rozpoczęciem lektury, nie wciągnęła mnie ani nie spodobała się. Ot, krytycznie nie jest, ale rewelacyjnie tym bardziej. Ach, no i te irytujące, zawoalowane opisy... To w końcu książka dla dzieci, dla dorosłych czy dla kogo?

Lolita

Lolita - Michał Kłobukowski, Vladimir Nabokov Przy czytaniu nasunęły mi się dwa spostrzeżenia: 1) Dolores jest gorsza niż Humbert; 2) "Ale nie mógłbyś sobie darować tej francuszczyzny? Wszystkich wnerwia." - czyli cytat z książki idealnie ją opisujący.

Wszechświaty

Wszechświaty - Leonardo Patrignani Wielkie nadzieje, wielkie rozczarowanie. Od kiedy pierwszy raz ujrzałam okładkę "Wszechświatów", moim celem życiowym stało się zdobycie własnego egzemplarza. Po miesiącach oczekiwań i wielu straconych okazjach, udało się. W końcu cudo było moje! Mogłam umrzeć spełniona i szczęśliwa. Ale nieco później zagłębiłam się w treść i... no cóż, umieranie odwołane. Książka sama w sobie jest w dosyć dużym formacie (wysokością na mojej półce dorównuje jej tylko jedna), a i na pierwszy rzut oka wydaje się być całkiem przyzwoitej grubości. Znaczy grubości przyzwoitej jest, lecz wcale nie przekłada się to na ilość stron. Niecałe 300. Ale za to jakie grube kartki! Aż mi, przyzwyczajonej do raczej zwykłych, ciężko było je przekładać. Kolejnym drażniącym elementem były krótkie rozdziały, czasem 3-4-stronowe. Gdyby tak inaczej sformatować tekst, nie zająłby więcej niż 200 stron. Jak łatwo można się domyślić, na takiej ilości ciężko upchnąć coś sensownego... A pomysł na fabułę dosyć złożony. I jak tu zmieścić historię, która mogłaby rozrosnąć się i rozkwitnąć, oczarowywując czytelnika i wciągając go systematycznie, warstwa po warstwie, w każdy po kolei alternatywny świat? Ano, nie da się. Historia zaczyna się opisami tajemniczych omdleń dwojga nastolatków znajdujących się po różnych stronach kuli ziemskiej. Podczas nich słyszą tajemnicze głosy, chłopak widzi dziewczynę i odwrotnie. Kiedy udaje im się nieco lepiej skontaktować i Alex dowiaduje się, gdzie mieszka Jenny, postanawia potajemnie wyjechać do Australii i spotkać się z nieznajomą. Niestety, kiedy dociera na miejsce umówionego spotkania, jest sam, pomimo telepatycznych zapewnień, że dziewczyna znajduje się dokładnie w tym samym miejscu. I tu zaczyna się podróż po różnych wersjach rzeczywistości... Albo ostatnio przeczytałam zbyt dużo dobrych książek i gust mi się wyostrzył, albo sposób pisania (i tłumaczenia?) jest po prostu kiepski. Ciągle czegoś mi brakowało, ciągle coś umykało. Najprawdopodobniej sens. Za to, oprócz korekty technicznej, która schowała się pod stół ze wstydu, zostałam uraczona kochanym masełkiem maślanym. Po co pisać, że gumka była elastyczna, albo że kliknięcie myszką szybkie? Toż to oczywista oczywistość. Ale, wracając do sensu, którego nie było... Podczas lektury miałam wrażenie, że wszystko jest tak infantylne i głupie, że gdyby na ulice wyszły strajkujące mamuty domagające się zwiększenia racji żywnościowych, byłoby to mądrzejsze niż zachowanie bohaterów. Ojej, słyszę głosy, polecę z Włoch do Australii i nie powiem rodzicom, gdzie jestem, najwyżej pokrzyczą na mnie jak wrócę i wszystko wróci do normy. Litości. Z drugiej strony, to głupie uczucie, kiedy chce się wrzeszczeć na bohaterkę, żeby nie zachowywała się jak idiotka, bo to tylko równoległy świat... Cóż, irytujące. A co najgorsze, przechodzimy przez te wszystkie dziwaczne miejsca, alternatywne wszechświaty, końce świata i inne podejrzane rzeczy, żeby na końcu się dowiedzieć, że tak naprawdę nic się nie wyjaśniło. Co trzecie zdanie to "nie wiem/nie rozumiem/nie wierzę/to niemożliwe", a pod koniec, uwaga, to samo. To tak, jakby ktoś napisał kryminał i nie podał na końcu nazwiska mordercy. Podsumowując, boleśnie się zawiodłam. Liczyłam na coś lepszego, piękniejszego w treści i formie, a tu taki bełkot. 3 gwiazdki za okładkę i 1 za pomysł.

Morza Wszeteczne

Morza Wszeteczne - Marcin Mortka Wszyscy wiedzą, że piątki przynoszą pecha. Nawet najdrobniejsze przedsięwzięcie może zakończyć się katastrofą, o większych nie wspominając. Cóż więc uczynić, kiedy rankiem tego pięknego dnia sufit wali się na głowy? Nic prostszego - złapać pecha macką i poddusić, żeby stracił chęć do psucia wszystkiego. Można przy okazji zarobić łajbę wątpliwego pochodzenia i jeszcze bardziej podejrzaną załogę. Dobra zabawa gwarantowana! Marcin Mortka to pisarz, tłumacz, pilot wycieczek i lektor. Znamy go w większości z książek dla dzieci i młodzieży, lecz "Morza" raczej nie nadają się dla najmłodszych. Spore nagromadzenie wulgaryzmów, które w innych tekstach mogłoby razić, tutaj komponuje się idealnie, niczym nie różniąc od fachowego nazewnictwa żeglarskiego. Którego też jest mnóstwo, jednak bez obaw - nie trzeba znać znaczenia wszystkich nazw, gdyż rozumie się je intuicyjnie. Niesamowite poczucie humoru autora sprawia, że wszyscy fani zabawy do łez będą usatysfakcjonowani - nie wierzę, że znajdzie się ktoś odporny na te wszystkie żarty słowne czy sytuacyjne. Nie wierzę również, że ktoś powie, że wieje nudą. O, co to, to nie. Akcja pędzi jak szalona, nie pozwalając na chwilę wytchnienia. Nie znajdziemy tutaj kilkustronicowych opisów przyrody czy nudnych monologów bezbarwnych osób. Każda postać jest barwnie zarysowana, każdy fragment otoczenia ożywa na kartkach książki. W końcu przychodzi ostatnia strona i zdziwienie: "jak to, to już? Przecież dopiero co się zaczęło...", jednak jest to pozorne. Nie sposób przeczytać całości w dwie godzinki w przerwie między odkurzaniem a myciem okien. Zalecane delektowanie się każdym zdaniem i przerywanie lektury na napady śmiechu. A kiedy ktoś spojrzy na Ciebie jak na wariata - no bo jak to tak: śmiać się do książki? - nie przejmuj się i czytaj dalej, bo warto!

Zawładnięci

Zawładnięci - Elana Johnson Sięgając po tę książkę zdecydowanie liczyłam na coś lepszego. Teksty z okładki porównujące ją do Igrzysk Śmierci, Delirium czy nawet 1984 nie wspomniały jednak, że w porównaniu z tamtymi ta wypada zdecydowanie słabo. Heroizowani bohaterowie, chaos, powtarzalność motywów czy jedna dziewczyna zakochana w dwóch chłopakach to tylko nieliczne z grzechów Zawładniętych. Główną bohaterką jest buntowniczka Violet, Vi, V (jak można zdrabniać imię do jednej litery?), mieszkająca z nieprzychylną jej matką, mająca narzeczonego Zenna z którym łamie REGÓŁY (pisownia oryginalna, za to i za błędy fleksyjne korektor powinien klęczeć na grochu), poprzez na przykład spacer po parku (ach ta dzisiejsza... czy raczej przyszła młodzież) i robiąca wszystko, byle tylko wpakować się do więzienia, co w końcu jej się udaje. Buntuje się przeciwko Tym-Od-Myślenia, którzy Dobrym Ludziom robią papkę z mózgu za pomocą najnowszej techniki. Dziwnym zbiegiem okoliczności, chociaż całe więzienie zieje pustkami, ona trafia do jednej ciasnej celi z zabójczo przystojnym chłopakiem, Jagiem. Vi nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała uciec. No to spróbowała raz, nie udało jej się (co było pierwszym i ostatnim razem), jednak za drugim uciekają wspólnie i rozpoczynają swą wyczerpującą wędrówkę do Złych Ziem i jeszcze dalej. Przez cały ten czas toczy się wewnętrzna walka między chęcią bycia wolnym a głosem w głowie, który każe jej być dobrą. Fakt nazywania w naszym pojęciu złych Dobrymi i odwrotnie jest irytujący i nużący zarazem. Ja jestem dobra, ale będę zła, ale sama nie wiem czego chcę, już nigdy nie będę z Zennem jak ucieknę, blabla. Podoba mi się Jag, ale powiem mu coś, więc się obrazi, potem ja się obrażę że on się obraził i tak w kółko. Wiem, że on kłamie, ale mu wierzę. Nie powinnam, ale wierzę. Jestem głupia, ale to nic. Tandetna bohatereczka z idiotycznymi przemyśleniami sprawiała, że miałam ochotę przywalić jej z jakiegoś najnowszego technowynalazku, żeby skonała w męczarniach. Bo, a jakże, sama technika nie wystarczy, superbohaterowie powinni posiadać supermoce. I posiadają, a jakże! Oczywiście wykorzystują je nieświadomie, potem świadomie, potem obiecują, że ich nie będą na sobie używać, ale jakoś tak przypadkiem wychodzi, że używają... Rozgarnięci niczym kupa żwiru, naprawdę. Całość opisana jest niezwykle chaotycznie, jakby ktoś powycinał po kilka zdań z niektórych akapitów, żeby się zmieścić w limicie znaków. Równie chaotyczny jest podział na rozdziały, jeśli można to tak nazwać. Ot, ktoś między jednym akapitem a drugim czasem sobie wrzucił kolejne cyferki, żeby nie było, że nie ma rozdziałów. Przynajmniej ja tak to widzę. Kolejną techniczną rzeczą utrudniającą czytanie było wciskanie durnych neologizmów, zlepków wyrazów typu Violomowy czy fryzurozazdrości. Jakby nie można było tego zastąpić normalnymi wyrazami. Kolejnym błędem było wrzucenie co pewien czas zwrotów do adresata. I to w liczbie mnogiej. No przepraszam bardzo, nie jestem na tyle szeroka i nie muszę siadać na dwóch krzesłach jednocześnie, więc chyba nie można mnie brać za dwie czy więcej osób. Tym bardziej, że te zwroty były kompletnie losowo wrzucone; tekst zyskałby, gdyby ich nie było. Wcześniej wspomniałam o błędach fleksyjnych, teraz dorzucę do tego perełkę, którą aż sobie zanotowałam, mianowicie: "umysł wprawiony w drżenie". Kiedy to zobaczyłam, po prostu przerwałam czytanie i zaczęłam się zastanawiać, jak to powinnam sobie wyobrazić. I po nieudanej próbie zrozumienia tego machnęłam ręką i wróciłam do zawiłych perypetii Violet. Na szczęście było już blisko zakończenia. Punkt kulminacyjny i nieco wydarzeń przed nim pobiło chaotycznością na głowę wszystkie poprzednie opisy. Zabieg typu "boli mnie wszystko, nie wiem co się dzieje", kiedy opowieść pisana jest z perspektywy pierwszoosobowej, zdecydowanie nie służy czytelnikowi, a jedynie sprawia, że nie wie, co tam się w końcu stało, a co jednak nie. Na pochwałę zasługuje zakończenie. Z bólem serca, ale muszę przyznać, że takiego się nie spodziewałam. Po głębszym zastanowieniu i tak stwierdziłam, że nie ma sensu, bo książka jakby wróciła do punktu wyjścia, ale lepsze takie, niż coś przewidywalnego. Wynagrodziło ono nieco zmarnowany czas, chociaż na szczęście nie było go tak dużo ze względu na rozmiary książki.

Gra o Ferrin

Gra o Ferrin - Katarzyna Michalak „Gra o Ferrin, czyli jak nie pisać powieści fantastycznej” według Katarzyny Michalak. Zwiedziona pochlebnymi opiniami zamieszczonymi na czwartej stronie okładki, kupiłam egzemplarz z wydawnictwa Albatros, nie przyjrzawszy się w sklepie ani okładce, ani zawartości. To był błąd. Nie oceniaj książki po okładce, mówili. Będzie fajnie, mówili. Generalnie rzecz biorąc, na grafice kompletnie się nie znam, a wszelakie twory grafików z talentem nawet niewiele większym od mojego (co trudne nie jest), przyjmuję raczej bezkrytycznie. W wypadku tej okładki nawet ja zauważyłam, że wygląda nieco… nieprofesjonalnie. A grzbiet razi po oczach strażacką czerwienią, więc nawet na półce ładnie nie wygląda. Styl Michalak przyprawia o chęć skoczenia z mostu. W skrócie wygląda to tak: pisze, pisze, pisze normalnym językiem, a tu nagle bum! – wstawia losowo wyrazy typu „li” czy „winna” zamiast „powinna” (i to nie w dialogach, co byłoby dopuszczalne, ale w opisach) i wraca do współczesnego na jakiś czas, po czym znowu niespodzianka, i tak w kółko. Proponuję się zdecydować, bo to nieco konfunduje czytelnika. Tak zachwalane, wylewające się ze stronnic książki emocje, uważam za zdecydowanie przereklamowane. Jak dla mnie, opisy czegokolwiek są zdecydowanie nieplastyczne, a wszelakie uczucia głębokie niczym woda w kałuży. Karolina przyjeżdża do umierającej siostry. Aha. Zabijają jej znajomych. No spoko. Michalak nie potrafi operować emocjami odbiorcy, przedstawia tylko suche fakty, które zupełnie nie wciągają czytelnika, nie sprawiają, że czyta z wypiekami na twarzy. Główna bohaterka, Karolina vel Anaela, osoba (początkowo) cnotliwa i wielkiego miłosierdzia, irytuje od samego początku, z każdą stroną coraz mocniej. To jej narzekanie pod tytułem „och ja nieszczęsna, moje wybory sprowadziły śmierć na tylu ludzi, gdybym mogła cofnąć czas…” sprawia, że ma się ochotę przyrżnąć jej pierwszym lepszym mieczem w łeb, tak dla opamiętania. Użalanie się nad sobą bohaterów wcale nie przysparza im miłości czytelników, naprawdę. Jeśli już o umieraniu mowa, autorka ma głupi zwyczaj wprowadzania postaci w ilościach hurtowych, żeby za kilka czy kilkanaście stron ot tak sobie umarli czy zostali przypadkiem zabici. Takie nagromadzenie wymyślnych nazwisk jest mylące, tym bardziej, że ciężko niektóre przeczytać, a co dopiero zapamiętać. Zresztą, po co zapamiętywać, skoro i tak umrą. Wytrzymałość bohaterów jest niesamowicie wyolbrzymiona. O ile zaprawiony w boju żołnierz może potrafi co nieco przetrzymać, o tyle młoda dziewczyna wzięta z „naszego” wygodnego świata chyba powinna mieć problemy z przeżyciem, przykładowo, porządnego biczowania. Kolejnym błędem było wciskanie podtekstów erotycznych gdzie popadnie. Nie mówię, że one same w sobie są złe, bo przecież gatunek jakoś trzeba przedłużać, ale akcja na zasadzie „przyszła kobieta do faceta w celach czysto zawodowych i po kilkunastu sekundach już byli w łóżku” powtarzana na okrągło jest wręcz niesmaczna. A dziewczyna o nazwisku de Sade (tak, dokładnie jak ten słynny markiz) jest już lekkim przegięciem. Zakończenie, skądinąd rzadko w powieściach stosowane, pozwala sądzić, że następnych części, choć zapowiedziane, nie będzie. Oby.

Korona śniegu i krwi - Audiobook

Korona śniegu i krwi - Audiobook - Elżbieta Cherezińska „Korona śniegu i krwi” była zarazem pierwszą książką historyczną, po jaką sięgnęłam, jak i pierwszym audiobookiem, z którym miałam styczność. Wcześniejszy brak zainteresowania obiema formami wynikał z mojej nieskrywanej niechęci do historii w ogóle, nie tylko Polski, a także z wewnętrznego przekonania, że tylko czytany osobiście tekst można odpowiednio zrozumieć i zinterpretować. Dostałam, przesłuchałam całość, przekonałam się. Rzecz dzieje się w czasie chaosu związanego z rozbiciem dzielnicowym - wydawałoby się, że jest on wręcz nie do ogarnięcia, jednak dzięki zręcznym opisom staje się zrozumiały i łatwy w odbiorze. Wykreowany przez Elżbietę Cherezińską świat wciąga w siatkę splecionych ze sobą wątków niczym pająk w sieć – wpaść łatwo, wyplątać się gorzej. Na zmianę poznajemy losy książąt polskich oraz władców Czech, Austrii, Niemiec, Brandenburgii i Zachodniego Pomorza, a także postaci bezpośrednio z nimi związanych, takich jak Jemioła, Jakub Świnka czy Zarembowie. W powieści nie zabrakło niczego: miłość, zdrada, spiski i walka o władzę przeplatają się ze sobą, tworząc zapierającą dech w piersiach historię. Świetnie połączone prawda historyczna i elementy świata fantastycznego współgrają ze sobą bez najmniejszych zgrzytów. Chociaż początkowo nie byłam pewna, czy żywe znaki herbowe to metafora, czy „prawda”, prędko przyzwyczaiłam się do nich i nawet polubiłam stojące lwy czy kolorowe orły; motyw Starszej Krwi jednak wydaje się być tak naturalny i prawdziwy, jak któryś z udzielnych książąt. Szczypta humoru i odrobina grozy nie pozwalają na znudzenie się podczas długiej lektury. Przedstawione postaci są niezwykle barwne i silnie oddziałują na emocje odbiorcy. Mamy okazję poznać i polubić Mściwoja, obdarzyć szacunkiem Przemysła, podziwiać Bolesława i Kingę, zakochać się w małej Lukardis, a później Rikissie, lub przeciwnie – gardzić Vaclavem i czuć nieodpartą niechęć do Mechtyldy Askańskiej. Dobór aktorów mniej znanych był zdecydowanie dobrym pomysłem, bo dzięki temu nie kojarzymy głosów ze znanymi twarzami, lecz pozwalamy naszej wyobraźni, aby to ona zdecydowała, jak wyglądali bohaterowie. Niestety, nic nie jest doskonałe, więc i tu nie obyło się bez drobnych niedociągnięć. Zarzut kierowany w stronę książki jest jeden: autorka przeskakiwała między bohaterami, ale też i między miesiącami czy latami, tak że w pewnych momentach ciężko było się zorientować, czy nasz książę ma nadal x lat, czy może już nieco więcej. Jeśli zaś chodzi o audiobooka, wady miał trzy. Pierwszą z nich było niedobranie głosów do niektórych postaci – szczególnie zgrzytał mi dojrzały głos dwunastoletniej Lukardis, nastoletniego Małego Księcia i głos małej Rikissy, który wprawdzie był dziecięcy, jednak nie spotkałam jeszcze dwulatki, która by mówiła tak płynnie, pełnymi zdaniami i nie sepleniąc. Akcja dzieje się na przestrzeni lat, więc i głosy powinny się zmieniać. Drugim mankamentem był w niektórych momentach bardzo różny poziom głośności wypowiadanych kwestii – głównie o wiele cichsze wypowiedzi bohaterów, niż narratora, nawet (a może szczególnie wtedy?) jeśli ktoś krzyczał. I po trzecie: na litość Boską, minezingerzy mieli śpiewać, a nie deklamować! Reasumując, na pochwałę z pewnością zasługuje autorka, która wykonała kawał dobrej, historyczno-literackiej roboty, a także, mimo drobnych niedociągnięć, reżyser i wszyscy aktorzy biorący udział w tworzeniu słuchowiska. Powieść zasługuje na polecenie wszystkim, którzy jeszcze się wahają nad przeczytaniem.